Akapit 1 Akapit 2 Akapit 3 Akapit 4

Dostałam drugą szansę Nie mogę jej zmarnować Wypełnię świat mój barwą By szarość życia schować Przed wschodem słońca wstanę I nowy dzień przywitam Czerwoną barwę wschodu Korzeniem będę wdychać W pomarańczowym świetle Wykąpię moje ciało Przepełni mnie bezpiecznie I będzie rozgrzewało Przez splot słoneczny wciągnę Promienne blaski słońca Wypełnię moje życie Dostatkiem aż do końca Przytulę się do drzewa Co zieleń mi daruje Nasycę moje serce Miłością w nim pulsuje A później spojrzę w górę Wiruje błękit nieba To kolor który lubię Jak tlenu mi go trzeba Tuż po zachodzie słońca Nim czarna noc nastanie W indygo kolor niebo Przemienia swe przesłanie Oddycham tym kolorem Spokojem mnie wypełnia Uwalnia mnie od stresu Co życie uprzyjemnia Nazbieram leśnych dzwonków I wianek z nich zaplotę By barwą fioletową Zdobiły moją głowę Rozpromieniony fiolet Wibruje nad mą głową Przez światło kryształowe Przemienia się tęczowo I kolorowym kręgiem Otacza moje ciało Przenika życie wszelkie Co znów się odradzało

Utopia Wyspa na której wszystko się wyjaśnia. Tu można stanąć na gruncie dowodów. Nie ma dróg innych oprócz drogi dojścia. Krzaki aż uginają się od odpowiedzi. Rośnie tu drzewo Słusznego Domysłu o rozwikłanych wiecznie gałęziach. Olśniewająco proste drzewo Zrozumienia przy źródle, co się zwie Ach Więc To Tak. Im dalej w las, tym szerzej się otwiera Dolina Oczywistości. Jeśli jakieś zwątpienie, to wiatr je rozwiewa. Echo bez wywołania głos zabiera i wyjaśnia ochoczo tajemnice światów. W prawo jaskinia, w której leży sens. W lewo jezioro Głębokiego Przekonania. Z dna odrywa się prawda i lekko na wierzch wypływa. Góruje nad doliną Pewność Niewzruszona. Ze szczytu jej roztacza się Istota Rzeczy. Mimo powabów wyspa jest bezludna, a widoczne po brzegach drobne ślady stóp bez wyjątku zwrócone są w kierunku morza. Jak gdyby tylko odchodzono stąd i bezpowrotnie zanurzano się w topieli. W życiu nie do pojęcia.

Kot w pustym mieszkaniu Umrzeć - tego nie robi się kotu. Bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu. Wdrapywać się na ściany. Ocierać między meblami. Nic niby tu nie zmienione, a jednak pozamieniane. Niby nie przesunięte, a jednak porozsuwane. I wieczorami lampa już nie świeci. Słychać kroki na schodach, ale to nie te. Ręka, co kładzie rybę na talerzyk, także nie ta, co kładła. Coś się tu nie zaczyna w swojej zwykłej porze. Coś się tu nie odbywa jak powinno. Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie ma. Do wszystkich szaf się zajrzało. Przez półki przebiegło. Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło. Nawet złamało zakaz i rozrzuciło papiery. Co więcej jest do zrobienia. Spać i czekać. Niech no on tylko wróci, niech no się pokaże. Już on się dowie, że tak z kotem nie można. Będzie się szło w jego stronę jakby się wcale nie chciało, pomalutku, na bardzo obrażonych łapach. I żadnych skoków pisków na początek

Elegia podróżna Wszystko moje, nic własnością, nie własnością dla pamięci, a moje dopóki patrzę. Ledwie wspomniane, już niepewne, Boginie swoich słów. Z miasta Samokow tylko deszcz i nic prócz deszczu. Paryż od Luwru do paznokcia bielmem zachodzi. Z bulwaru Saint-Martin zostały schodki i wiodą do zaniku. Nic więcej niż półtora mostu w Leningradzie mostowym. Biedna Uppsala z odrobiną wielkiej katedry. Nieszczęsny tancerz sofijski, ciało bez twarzy. Osobno jego twarz bez oczu, osobno jego oczy bez źrenic, osobno źrenice kota. Kaukaski orzeł szybuje nad rekonstrukcją wąwozu, złoto słońca nieszczere i fałszywe kamienie. Wszystko moje, nic własnością, nie własnością dla pamięci, a moje dopóki patrzę. Nieprzebrane, nieobjęte, a poszczególne aż do włókna, ziarnka piasku, kropli wody - krajobrazy. Nie uchowam ani źdźbła w jego pełnej widzialności. Powitanie z pożegnaniem w jednym spojrzeniu. Dla nadmiaru i dla braku jeden ruch szyi.